Zeszyt z przepisami należał do mojej babci Gieni. To ona  przez ponad pół wieku zbierała w nim przepisy. Kiedy za nią tęsknię – otwieram zeszyt. Im jestem starsza, tym częściej. Mieszam, ucieram, piekę, wypełniam dom zapachami, które przywołują dobre wspomnienia. Staram się odtworzyć smak minionych dni.

             W zeszycie mojej babci każda zupa i sałatka mają swojego człowieka. Są  Ogórki Olka i Faszerowane pieczarki Urszuli. Jest Strogonoff Bożenki i Całoroczne ciasto Madzi. Polewa, która Zosi wychodzi najlepiej i Tort imieninowy Doroty.

Uśmiecham się do tych imion… Kiedy kartkuję zeszyt, widzę twarze koleżanek mojej babci, jej sąsiadek, bliższych i dalszych krewnych. Gdzieś między tymi kartkami zatrzaśnięty jest zapach jej domu. Wspomnienie spotkań przy kawie i niedzielnego obiadu. Pamięć dni, które minęły, choć wydawało się, że jest ich nieskończoność.

Spod ciasno zapisanych stron przeziera też opowieść o czasach niedoboru, których końcówkę, tak mi się zdaje, pamiętam jak przez mgłę.  To świat długich kolejek i stołówek pracowniczych. To świat, w którym cukier kupuje się na kartki, a ciasto czekoladowe obywa się bez czekolady. Na marginesach zeszytu zostały po nim pomysły na kolejne ersatze – rodzynki z agrestu, marcepan z fasoli.

              Zeszyt z przepisami fascynował mnie od zawsze. Nie zliczę ile razy biegłam po lekcjach do mieszkania mojej  babci, żeby w jej ciepłej kuchni, przy piecu, w którym o każdej porze roku trzaskał ogień, przeglądać pożółkłe kartki. Lubiłam patrzeć jak danie istniejące na papierze, przenosi się do świata realnego, ze swoim smakiem i zapachem. Wtedy wydawało mi się, że to jest magia.

Dziś jestem o tym przekonana.

Kasia Kilar