O powidłach

Czasem kiedy czekam na starszą córkę pod szkołą i słyszę dzwonek, to przez ułamek sekundy czuję się tak, jakbym to ja zaraz miała iść na lekcje. Przez otwarte okno dobiegają dźwięki z klas i korytarzy. Szkoły wszędzie są podobne. Wszystko się tutaj zmienia i nic się nie zmienia. Zapach papieru i kredy, płynu do podłóg, spoconych trampek i niedokończonego drugiego śniadania. Wypolerowane przez setki rąk poręcze w korytarzu, dyplomy w ramkach, puchary za szkłem. Nieustanny szum dziesiątek rozmów, siedzenie na schodach i na parapetach. Odgłos odbijanej od ściany na podwórku piłki do kosza. Co roku we wrześniu wracają do mnie te wszystkie rozpoczęcia roku, białe koszulki i akademie sprzed lat.

W ogóle wrzesień to wyjątkowy miesiąc. Kończy się lato, kończą się ciepłe dni, coraz wcześniej zapada zmrok. Razem z wrześniem przychodzi chłód. Chowamy do szaf sandały, lniane koszule, zwiewne sukienki. W perspektywie długa zima i niekończące się ciemności, które będą się zaczynały tuż po obiedzie. Trzeba się dobrze nastawić, naładować baterie – na spacerach albo pod kocem z kubkiem gorącej herbaty, która wreszcie po miesiącach upałów zaczyna smakować tak jak powinna. Jak kto lubi, sposób dowolny, byle naładować magazyny przed zimą.

Można też pozamykać to lato w słoikach. To mój ulubiony sposób na godzenie się z końcem wakacji. Stoiska na bazarku uginają się pod ciężarem słodkich, dojrzałych gruszek i soczystych jabłek. Przynoszę do domu śliwki słodkie jak cukierki, złote pigwy, pachnące maliny. Przetwory robię zupełnie spontanicznie i zazwyczaj bez przepisu. Po prostu wrzucam do garnka owoce, którym nie jestem w stanie się oprzeć i smażę. Drewnianą łyżką mieszam i próbuję, żeby było tak słodko jak lubię, a potem odparowuję wodę do pożądanej konsystencji. To wszystko. Tylko ze śliwkami jest trochę więcej ambarasu, bo trzymam się tu zasady, że trzeba je po trochę smażyć przez trzy dni. Tak robiła powidła moja Babcia i ja bardzo kocham ten rytuał. Fajne są te wrześniowe dni kiedy w domu pachnie smażonymi śliwkami i można podjadać z garnka. A jak się ma do tego dobrą chałkę, albo kromkę domowego chleba to już w ogóle raj na ziemi.

Wrzucam ten przepis bo pomyślałam, że może kiedyś, zupełnym przypadkiem, trafi na moją stronę ktoś, kto jeszcze nigdy nie robił powideł, a chciałby. Ktoś kogo jeszcze niedawno wołał dzwonek. Wszystko jest przecież możliwe.

Takiej osobie powiedziałabym – Powidła to bardzo prosta prosta sprawa. Moja Babcia robiła je tak…

Powidła to bardzo prosta sprawa. Moja Babcia robiła je tak…

 

Brała tyle oczyszczonych i wydrylowanych śliwek, ile zmieściło się w garnku. I gotowała je bez przykrycia, na małym ogniu przez trzy godziny. Co jakiś czas mieszała je drewnianą łyżką, żeby się nie przypaliły. Przykrywała je pokrywką i odstawiała na noc.

Następnego dnia znów gotowała je na małym ogniu i bez przykrycia, od czasu do czasu mieszając. Tym razem przez dwie godziny.

Trzeciego dnia wszystko się powtarzało, z tym że czas gotowania skracał się do godziny. Gorące powidła Babcia przelewała do wyparzonych słoiczków, zakręcała i odstawiała do góry dnem. Kiedy wystygły, były gotowe na zimowanie w piwnicy.

 



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *